środa, 17 czerwca 2009

Ochota niebanalna... GO! 2 (31)




Jak nie drzwiami, to oknem, czyli historia pewnego turysty

Najbardziej lubię te przypadkowe spotkania. Kiedy niespodziewanie, zupełnie zwyczajnie, między wierszami, w krótkiej rozmowie, okazuje się, że masz przyjemność obcować z kimś niezwykłym i ciekawym. To dobrze, że istnieją osoby, które lubią „kolorować rzeczywistość”, nie zgadzają się na szarość i wszechogarniający marazm. Walczą z nudą i spełniają swoje marzenia, rozwijają zainteresowania, ale co najważniejsze –inspirują. Powiedziałabym nawet, że to wręcz wyśmienicie! Może wykrywa ich mój wewnętrzny radar, może czasem to oni znajdują mnie. Ale już po jednym spotkaniu powstają bardzo ciekawe znajomości lub nowe inicjatywy. W tym numerze chciałabym Wam przedstawić dwie osoby związane z Ochotą, które nie znają nudy i przy swoich codziennych obowiązkach, odnajdują czas na działalność nietypową, a parafrazując język poprzedniego systemu, nazwijmy ją nawet wywrotową!

„Ciuchy do ubrudzenia, buty, latarka”. Taką dostałam instrukcję przed zaplanowanym spacerem. Zaraz, zaraz, ale gdzie ja mam latarkę? Robocze ubranie? Nie mam takiego zestawu zimowego do ubrudzenia! Tym razem nie mogłam jednak narzekać, bo nie wybierałam się na romantyczny spacer do Łazienek, tylko na próbkę wypraw, organizowanych przez WTE, czyli Warszawską Turystykę Ekstremalną.
No nie, wspinaczka po drabince i pomalowane na czerwono paznokcie- śmiał się ze mnie Tomek, który to właśnie zabrał mnie na niecodzienny spacer. Kosmetyczna pozostałość poprzedniego wieczoru zdradzała od razu, że nie należę do grupy miejskich komandosów, ale gdyby tylko ten drobny szczegół ujawniał, że jestem w owej dziedzinie nowicjuszką… Niestety, był jeszcze lęk wysokości, ciągłe poczucie, że spacerujemy po terenach, po których chodzić nie wolno i strach, że w krzakach natkniemy się na śpiących i głodnych panów. Skąd we mnie ten strach? Jeżeli od zawsze nie wchodziłam do miejsc z napisem „wstęp wzbroniony”, a słysząc, że czegoś nie wolno, nie zastanawiałam się, kto taki zakaz wydał i jaki ma on sens, stałam się dzieckiem Starego Miasta, Wilanowa i waty cukrowej z Parku Saskiego.
Tomek też był pewnie nie raz w tych wszystkich miejscach, ale to za mało. Zanim jednak usłyszałam, zobaczyłam na zdjęciach, jak wygląda naprawdę Warszawa z perspektywy dachów, mostów, zakamuflowanych przejść i drzwi, których nikt od dawna nie otwierał, i ile kryje w sobie opuszczonych i ciekawych miejsc, piliśmy spokojnie herbatę na spotkaniu Stowarzyszenia Absolwentów Kołłątaja, wspominaliśmy stare czasy i wymieniliśmy się mailami, żeby przekazywać sobie informacje o interesujących wydarzeniach. Od poznania Tomka, vel. Wielbłąda, vel. Inżyniera budowy kolejowej, miłośnika kolei, warszawskiego turysty, eksploatatora opuszczonych miejsc, człowieka o usposobieniu kaowca XXI wieku- pojęcie „interesującego wydarzenia” przyjęło zupełnie nowe oblicze. To właśnie sami uczestnicy łażeń wyznaczają limesy. Pamiętam, jak za dziecka sam łaziłem, wchodziłem, czasem z młodszą siostrą. Nie było jeszcze nawet Cechmana, Hono, Bakuka (znajomi z WTE- przyp. red), całego WTE. Wtedy się zwiedzało, no nie było tej śmiałości, tego przeboju, tego aż tak mocnego zainteresowania. Można skończyć studia, pójść do pracy na 8h dziennie, wracać, zjadać obiad, włączać „Klan” i być w pełni usatysfakcjonowanym. Można jednak iść do pracy z poczuciem, że po owej pracy, po południu, w weekend będzie można zrobić wiele rzeczy, chodzić, odkrywać, spotykać się z ludźmi, którzy mają takie same zainteresowania. Nie w Internecie, nie przez telefon (Tomek nie używa telefonu komórkowego), nie przez SMS-a, tylko na żywo – podróżować razem, spacerować, grać w piłkę, imprezować, nawet gdy już powinno się być bardzo poważnym i ustatkowanym mężczyzną, mającym biznesplan na najbliższe 10 lat i sadzącym rodzinne drzewo.
A tutaj zamiast drzewa wyprawa przez forty, opuszczone gmachy, stare kamienice, a w nich poszukiwanie pozostawionych tam przedmiotów. Nie ma miejsc, do których nie można wejść, trzeba tylko znaleźć inny sposób. Jak ktoś zapyta „Co tu robicie?” – prosta odpowiedź, że „chodzimy” może wydać się szokująca. Ludzie tak bardzo przyzwyczaili się do zasad – chodzimy tylko po parku, grzecznie odpoczywamy, siadając nonszalancko w kwiecistej alei, dzieci biegają, psy szczekają, ktoś pójdzie do Muzeum Narodowego, ktoś zahaczy o Teatr Narodowy – nuda jednak ogarnia Warszawiaków w tempie porażającym. Bo w tym mieście podobno nic nie ma i nic się nie dzieje, a wszystko jest beznadziejne! I w tym momencie na scenę naszego kulminacyjnego aktu wychodzi Tomek, przystojny młody mężczyzna, lat 27, absolwent Politechniki, inżynier, mieszkaniec szarego bloku na Ochocie, który poprzez niezliczoną ilość swoich aktywności pokazuje nam – wszystkim nudziarzom, że w tym stołecznym mieście, utopionym w szarej chmurze marazmu, ciągłym pośpiechu i osowiałości intelektualnej większości jego mieszkańców, kryje się wiele pięknych, tajemniczych miejsc, które są dla wszystkich, ale korzystają z nich tylko osoby, które same kreują swoją rzeczywistość, mają pasję. A przy okazji dobrą zabawę. I duży ubaw z życiowych nudziarzy. W dużej mierze to WTE i inne grupy łażące, czy wchodzące w silnym stopniu wyznaczają, gdzie można. No bo inni wchodzą, to ja nie mogę wejść. Wiadomo, że rzadko ktoś wymięką. No i na WTE ta magiczna atmosfera… Ukłon, kurtyna się zamyka.
* * *
Aby dowiedzieć się, jak wyglądają wyprawy WTE, zajrzyjcie na stronę:
http://wte.bloog.p/
W opisie Tomka (Wielbłąda):
INICJATYWA ZWIEDZANIA NIE ŁAZIENEK, STARÓWKI, NI PEKiNu, LECZ STARYCH PODZIEMI, OPUSZCZONYCH TERENÓW, INDUSTRIAL I PRZYRODA, ODA (zawsze wielkimi literami).


Agnieszka Matan

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz